Dziś wyjątkowo nie o świcie, ale po południu wybrałem się do czatowni nad Łabędzim Stawem. Plan był prosty: oczyścić przedpole z wystających traw, wymienić karty w fotopułapkach, posiedzieć chwilę i może później poszukać saren lub pliszek żółtych w rzepaku.
Około 16:45 byłem już na miejscu. Zrobiłem, co mogłem z trawami – trochę odsłoniłem wodę, choć nie tyle, ile bym chciał. Usiadłem, obserwowałem… i wtedy bezszelestnie zjawiła się para żurawi, z lewej strony czatowni. Tak mnie zaskoczyły, że aż się skuliłem — tylko front mam dobrze zamaskowany, boki to już inna historia.
Zaryzykowałem: zdjąłem aparat ze statywu i wystawiłem obiektyw przez boczną dziurę w siatce maskującej. Światło było jeszcze ostre, ale ptaki prezentowały się pięknie. I wtedy — klasyka gatunku — zabrakło zasilania. Zapasowe akumulatory? Oczywiście, miałem. Tyle że… w plecaku, dobre sześć metrów za czatownią.
Dwie kreski na wskaźniku nie wystarczyły. Żurawie podeszły bliżej, światło zrobiło się idealne, a ja mogłem tylko patrzeć. No i co teraz? Postanowiłem działać: pełzając jak dzik, wydostałem się przez boczną ściankę, dotarłem do plecaka, wróciłem tym samym sposobem. Żurawie mnie widziały – ale nie odleciały, tylko oddaliły się w trzcinowiska.
Wydawało się, że to już koniec, ale chwilę później pokazał się łoś. Przez moment stał niemal jak model – pięknie wyłonił się z zarośli i zapozował przed obiektywem.
Wyprawa po akumulator zdecydowanie się opłaciła. Po wszystkim wymieniłem karty w fotopułapkach i ruszyłem dalej. Choć plan był inny, natura jak zwykle miała własny scenariusz — i znów pozytywnie mnie zaskoczyła.
